Kto śledził mojego Instagrama ten wie, że miałam okazję pojechać na ślubny plener do Zakopanego.
Sprawa wyszła bardzo nagle wręcz na CITO i niespodziewanie, ale udało się klepnąć wolne, zaklepać bilety Polskiego Busa i jakoś przed Północą 9.01 znaleźć się na Metro Wilanowska i wyruszyć w podróż :)
Swoje przemyślenia zacznę od podróży. Dziwnym trafem ubzdurałam sobie, że raczej bus się nie zatrzyma, a ja spokojnie sobie pośpię zwinięta na 2 fotelach.
Jakież było moje rozczarowanie w Radomnie kiedy zapalili mi światło!
Nawet zaczęło mi się coś śnić :D
Jednak to był dopiero początek mojej wesołej wycieczki
W Kielcach bardziej już ogarniałam nocne klimaty, ale jak widać nadal nie jest dobrze :D
dojeżdżając do Zakopanego uświadomiłam sobie jak bardzo poroniony był mój plan spędzenia 2 nocy w Polskim Busie, żeby już 10/01 być z powrotem w Warszawie.
Łyk świeżego powietrza i piękne słonko ranko poprawiło mi jednak humor i znów zaczęłam wyglądać jak człowiek, który za chwilę ma się wziąć do ważnego zadania.
Zadania na tyle trudnego, że nie jestem fanką gór i nawet Bieszczady nie działały na mnie za dobrze, a co dopiero wysokie Tatry.
Godzina uroczystości zbliżała się nieubłaganie, więc zakasałam rękawy, załadowałam film do aparatu i zaczęłam działać. Po raz pierwszy postanowiłam zdecydowanie większą część materiału wykonać na analogu. Był to już mój drugi plener, na którym cyfra poszła w odstawkę, a ja mogłam poszaleć bardziej artystycznie.
Wybrałam 2 negatywy Solution 200 - miałam go założonego w aparacie już wcześniej oraz Ilforda FP4, który jest moim drugim ulubionym negatywem czarno-białym zaraz po HP5, który jest moim numerem 1.
Pierwsze dwa ujęcia zostały wykonane analogiem - miałam pewność, że uda mi się bez problemu uchwycić sukienkę pod światło i mieć zachowaną strukturę firanki.
Reszta poleciała już cyfrą...
Sama ceremonia odbyła się w malutkiej kapliczce na Jaszczurówce.
Miejsce okazało się niezwykle urokliwe, ale jakże kłopotliwe :)
Nigdy jeszcze nie robiłam zdjęć na tak małej powierzchni nie mając gdzie odejść.
Nie skłamię jeśli powiem, że omal nie musiałam siedzieć na ołtarzu, żeby cokolwiek zwojować z 50 1.8, ale na szczęście miałam jeszcze jako drugie szkło Soligora 17-35 f.3,5, który mimo tego, że jest ciemny i podpięty był na przejściówce Nikon-Canon dał sobie radę.
Następnym punktem programu był plener.
Na szczęście dopisała nam pogoda. Udało mi się uchwycić Młodych na tle gór.
Jednak te najurokliwsze zdjęcia Sylwia i Marek zachowali dla siebie i swojej rodziny :)
Wisienką na torcie było jednak wyklejanie albumu.
Sylwia zdecydowała się na mój ulubiony model
Romeo Weiss niemieckiej firmy Goldbuch.
Odkąd po raz pierwszy miałam w rękach produkty tej firmy zdecydowanie się na nią przerzuciłam.
Romeo Weiss zachwyca mnie precyzją wykonania, grubymi kartami i koronkowym zdobieniem.
Czarno-białe zdjęcia były bonusem :D
Wczułam się w rolę klienta laboratorium fotograficznego i poprosiłam o wykonanie odbitek z dobrych kadrów.
Robiłam coś takiego pierwszy raz, gdyż zawsze decyzję podejmowałam po zeskanowaniu zdjęć, albo w trakcie skanowania kiedy zapuszczałam żurawia przez ramię laboranta Piotra.
:)
Zdjęć czarno-białych jednak nie pokażę :) Klisza nadal jest niezeskanowana, a poza tym za dużo widać :D
Na koniec chciałam bardzo podziękować Sylwii i Markowi za zaufanie :)
W końcu takiej fotografii nie ma u mnie wiele
A poza tym uwierzyli mi, że dam radę wyczarować im coś czarownego na analogu
bez śmigania w PSie.